środa, 30 listopada 2016

Podsumowanie zużyć listopada.

Dobrze, że listopad się już kończy. Zaraz będzie zima, a po niej - im szybciej, tym lepiej - wiosna. 

A tymczasem spójrzmy, co mi tam "wyszło" w zeszłym miesiącu.

Kolorówka:
Odlewkę podkładu L'Oreal Infallible Matte w odcieniu Porcelain dostałam od Justyny. Kolor kosmetyku odpowiadał mi w 95% (widziałam w nim różowe podtony, ale nie rzucało się to w oczy). Tuż po aplikacji wykończenie było bardzo matowe i suche, ale po kilku godzinach, kiedy podkład zlewał się z sebum, całość wyglądała na mnie dobrze i nie wymagała poprawek przez większość dnia. Myślę, że podkład mógłby sprawdzić się u mnie latem; w chłodniejsze miesiące cera mi się odwadnia i matujące podkłady gorzej na niej leżą. Hybrydę stainu z błyszczykiem L'Oreal Rouge Shine Caresse w odcieniu 102 Romy (klik) bardzo lubiłam. Odpowiadał mi aplikator w kształcie łezki,  twarzowy odcień różu, względnie dobra trwałość i komfort naskórka podczas noszenia. Jak nie przepadam szczególnie za błyszczykami, tak ten naprawdę szczerze lubiłam. Maskara Lash Sensational od Maybelline (klik) również zyskała sobie moją ogromną sympatię dzięki efektowi pogrubienia, wydłużenia i podkręcenia rzęs bez znienawidzonego osypywania czy rozmazywania się. Z powyższej czwórki jedynie z pisaka do brwi Catrice (klik) nie byłam zadowolona. Jakkolwiek jest to kosmetyk o przyjemnym chłodnym odcieniu i dobrej trwałości, to sama metoda aplikacji mi nie odpowiada.

W kolejnej połowie miesiąca zużyłam drugą odlewkę od Justyny - był to podkład L'Oreala True Match w odcieniu 2N Vanilla. Od dawna byłam ciekawa tego kosmetyku i już wiem, że nie ma co kupować własnej flaszki. Otóż produkt wyglądał na mnie ładnie do dwóch godzin po aplikacji; potem na twarzy robił się smalec. Jakby tego było mało, oksydował na mnie po kilku godzinach na pomarańczowo, a do tego potrafił zebrać się w porach. Nie mój ci on. Kolor Vanilla był dla mnie ociupinkę za ciemny. Zużyłam też dwie baaardzo fajne kredki: Rimmel Scandaleyes 002 Bulletproof Beige (klik), który stosowałam na linię wodną oraz Avon Supershock w pięknym odcieniu Bronze (klik) - prezent od Hexxany. Do kosza trafiły dwa od dawna nie używane przeze mnie cienie Inglota - numeru i serii żółtka nie pamiętam, a zieleń to 317 M (klik). Wiem, że nie będę już z nich korzystać, więc po co mają się kurzyć na dnie szuflady, jak to robiły od kilku lat.

Pielęgnacja:
Post o kremie do stóp Fusswohl w przygotowaniu. Zdradzę jedynie, że byłam z kosmetyku zadowolona. Przeciwzmarszczkowe serum pod oczy z peptydami Avy uwielbiam (klik). Maska oczyszczająca z węglem Origins, którą dostałam od Hexxany, była dobrym, ale nie wybitnym glinkowym odświeżaczem cery. Mnie nie podrażniła. Za masełkiem do ust Nivea tęsknić nie będę. Owszem, miało przyjemny zapach, ale działanie raczej przeciętne. Zdecydowanie wolę postawić na Tisane. Wykończyłam też odlewkę kremu regenerującego (Sakura Repair Cream) marki Arkana od Hexxany. Krem był idealny do wieczornej pielęgnacji - gęsty, bogaty, bardzo odżywczy. Może nie pachnie za pięknie, ale robi skórze dobrze w sezonie grzejnikowym, tzn. nawilża i odżywia, uspokaja naczynka, a przy tym nie zapycha.

Maska do skóry głowy Dermaglin była w porządku; odświeżyła skalp i uniosła włosy u nasady. Serum na końcówki Biovax awokado robi robotę, czyli zabezpiecza silikonami kłaki przed mechanicznymi uszkodzeniami. Odżywkę granat i aloes Alterry uwielbiam i często do niej wracam. Moje kłaki są po niej miękkie i błyszczące. Antystresowa maska Origins od Hexxany była w porządku, ale niczego z zachwytu mi nie urwało. Ot, nawilżający kosmetyk z fajnym bonusem w postaci uspokajania gry naczynek.

Suchy olejek Lirene, zgodnie z moimi przypuszczeniami, okazał się kiepski. Nic dla skóry nie robi, nie nawilża, delikatnie natłuszcza na małą chwilę. Żel pod prysznic o zapachu werbeny popularnej w blogosferze marki LPM niczym specjalnym się nie wyróżnił. Owszem, aromat miał przyjemny i owszem, dobrze mył. Irytowała mnie jednak bardzo wodnista konsystencja, która zaważyła na niewydajności kosmetyku. Maska do dłoni Eveline rzeczywiście ładnie je nawilżyła, ale rękawiczki były na mnie dużo za duże a i zapach chemicznych truskawek bardziej mnie drażnił niż relaksował. Antyperspirant Rexony Active Shield  bardzo mnie zawiódł zapewniając ochronę może na pół dnia. Potem czułam od siebie zapach potu, a fuj. Niestety kiedy go kupowałam, wrzuciłam do koszyka dwa egzemplarze, więc muszę wymęczyć jeszcze ten drugi :(











I to wszystko, zabieram się za zbieranie pustaków grudniowych.

poniedziałek, 28 listopada 2016

Catrice, Long Lasting Brow Definer, 030 Chocolate Brow'nie

Uwierzcie mi, bardzo chciałam polubić ten hit marki. O ile się nie mylę, nie czytałam ani jednej negatywnej opinii na jego temat, a widziałam ich sporo. Moja w sumie też negatywna nie jest, ale z kosmetykiem się nie polubiłam. Dostałam go w prezencie od Justyny, której blog serdecznie Wam polecam, jeśli macie fioła, jak ja, na punkcie szminek. I rozświetlaczy.

Co do pisaka do brwi, już tłumaczę, skąd moje niezadowolenie. Najpierw jednak muszę go pochwalić za twarzowy, chłodny odcień bez żadnych przebijających rudości (kolor 030) i bardzo dobrą trwałość - mazidło nigdzie nie emigruje, nie rozmazuje się i trwa na posterunku do demakijażu.


To, czego nie polubiłam w produkcie, jest najzwyczajniej w świecie kwestią preferencji. Otóż nie odpowiada mi kombinacja pisak (jak każdy pisak przy pierwszym przyłożeniu do skóry uwalnia więcej pigmentu niż później, więc czy tego chcemy czy nie chcemy, robi się kleks) - pędzelek. Inne użytkowniczki tego kosmetyku piszą, że ów jest bardzo precyzyjny i łatwy w obsłudze. Cóż, ja się nim obsłużyć nie potrafię - nie wiem, jakim cudem, ale często gęsto wyjeżdżam poza granice swoich brwi, mimo iż tego nie chcę i staram się o jak największą precyzję. Pędzelek mi jakimś cudem ucieka. Czemu - dociekać już nie chcę. Po dwóch miesiącach niemal codziennych, upartych prób najzwyczajniej w świecie się zniechęciłam, bo ANI RAZU nie udało mi się podkreślić nim brwi tak, żebym nie musiała sięgać po nasączony micelem patyczek celem poprawek.

Podkreślam, że jakościowo jest to naprawdę dobry produkt, a jego odcień jest ładny i twarzowy. Okazało się jednak, że mi osobiście o wiele łatwiej pracuje się z cieniami i kredkami do brwi. Właściwie to cieszę się, że miałam możliwość się o tym przekonać, choć teraz czeka nas rozłąka na zawsze. No ale przecież kosmetykoholiczki rzadko są stałe w uczuciach ;)

sobota, 26 listopada 2016

Warto poznać: Ava, Professional Home SPA, Age Control, Przeciwzmarszczkowe serum pod oczy

Może i mieszkam w UK, ale sercem jestem w Polsce i uwielbiam odkrywać nasze rodzime perełki. Dzisiaj właśnie o takim kosmetyku.

Kupiłam go około rok temu w sklepie internetowym marki. Niestety przeszukując stronę w chwili obecnej nie potrafię go znaleźć. Mam nadzieję, że nie został wycofany, bo chciałabym jeszcze do niego wrócić. Zawiera peptydy, a moje rejony podoczne zdają się za peptydami przepadać.


Serum zostało zapakowane w tubkę o nietypowej dla produktów pod oczy pojemności 50 ml. Stosowałam mazidło grubą warstwą (niczym maskę) raz dziennie - na noc - przez około 8 miesięcy. Wydajność oceniam na piątkę, zwłaszcza że zapłaciłam za niego mniej niż 20 zł.

Serum ma lekko żółtawy kolor i konsystencję emulsji. Nałożone grubą warstwą wchłania się dość długo, ale to logiczne. Kosmetyk jest też na tyle treściwy, że nie czułam potrzeby nakładania dodatkowo kremu pod oczy.

Rezultaty stosowania produktu przyszły po dobrym miesiącu i utrzymały się do końca tubki. Skóra pod oczami zrobiła się gęstsza, bardziej nawilżona, bardziej elastyczna. I dokładnie o to mi chodziło. Wiem, że moich linii (czas nie stoi w miejscu) nie da się wyeliminować kremem, ale nie rzucają się tak w oczy, bo skóra jest w dobrej kondycji. Do rozjaśnienia zasinień i cieni pod oczami nie doszło, ale towarzyszą mi już one od ponad trzech lat (mniej więcej od połowy ciąży) i myślę, że są to sprawy związane z hormonami, niedosypianiem, zmęczeniem i stresem, i już nie zwracam na nie większej uwagi, a bardziej zależy mi na zachowaniu względnie gładkiej skóry pod oczami niż na pozbyciu się cieni za wszelką cenę.

Dobry, tani kosmetyk, który warto poznać, o ile Ava go nie wycofała ze sprzedaży, co byłoby wielką niesprawiedliwością i źródłem frustracji dla mnie (no bo kto lubi, żeby ich kosmetyczni ulubieńcy cichaczem ewakuowali się z obiegu?)!

czwartek, 24 listopada 2016

Artdeco, Mineral Eyeshadow Base, Sensitive

Bazę pod cienie Artdeco dostałam od Hexxany (dziękuję :*). Miałam już kiedyś wersję w słoiczku i  w moim przypadku sprawdziła się przeciętnie, bo utrzymywała cienie na swoim miejscu jedynie przez większość dnia - tak do dziewięciu godzin (zwykle nieco krócej), nie do demakijażu. Znam lepsze bazy. Tymczasem ciekawym doświadczeniem było dla mnie poznanie alternatywy dla wersji słoiczkowej w obrębie tej samej marki. Niestety baza w tubce okazała się być czarną owcą w tej rodzinie.

Kosmetyk umieszczono w odkręcanej tubce z dzióbkiem, co jest wygodniejszym i higieniczniejszym rozwiązaniem niż słoiczek. To pierwszy plus. Kolejną dobrą stroną produktu jest jego konsystencja - baza nie jest gęsta a przyjemnie masełkowata; sprawnie i szybko rozprowadza się po delikatnej skórze powiek bez żadnego naciągania.

Po aplikacji daje leciutko perłowe wykończenie, które nie przebija spod cieni, i jest troszkę lepka, więc lubię ją "zagruntować" cielistym cieniem, żeby inne cienie łatwiej mi się rozcierało.

Produkt dobrze podbija kolor cieni.


Minus tego kosmetyku jest zasadniczy - na moich tłustych, opadających powiekach utrzymuje cienie na miejscu przez około 7 godzin, po czym wszystko zaczyna migrować w załamanie. Dla mnie to zdecydowanie za krótko, więc sięgam po ten produkt tylko wtedy, kiedy wiem, że będę względnie szybko zmywać makijaż. Jest bardzo wydajny, bo na jedną aplikację wystarczy niewielka ociupinka. Dokładanie większej ilości mazidła mija się z celem, bo przynosi efekt odwrotny od zamierzonego.

Szkoda, wielka szkoda, bo odpowiada mi konsystencja i forma podania tego kosmetyku, ale nie mogę przymknąć oka na zbyt krótki na moje potrzeby czas działania.

niedziela, 20 listopada 2016

Max Factor, Masterpiece Nude Palette, 03 Rose Nudes

Niedawno w drogeriach w UK pojawiły się trzy nudziakowe paletki marki Max Factor z serii Masterpiece Nude Palettes. Ja skusiłam się na wariant 03 Rose Nudes, który dziś tu zaprezentuję. Dwie pozostałe paletki to 01 Capuccino Nudes (klik) oraz 02 Golden Nudes (klik). Na pierwszy rzut oka widać inspirację kultowymi paletami Urban Decay, ale nie mamy tu do czynienia z identycznymi kolorystycznymi odpowiednikami.

Osobiście bardzo się cieszę, że skusiłam się na tę nowość. Jakość cieni moim zdaniem od UD nie odbiega, a sama paletka jest zdecydowanie poręczniejsza i travel-friendly. Poza tym cienie UD mam od około dwóch lat i widzę, jak brzydko w porównaniu z tańszymi markami się starzeją (twardnieją z wierzchu). Drogeryjna nowość gościła na moich powiekach przez niemal cały listopad.

Opakowanie paletki MF nie jest najwyższych lotów. Tani, pozłacany plastik jest, co tu dużo mówić, tandetny. Nie ma lusterka, bo wieczko jest przezroczyste. Dla mnie to nie wada - jeśli ktoś posiada więcej niż jeden wariant, od razu widzi, po którą wersję sięga. Dodano nam tu dwustronną, jak dla mnie bezużyteczną, pacynkę. Istnieją jednak osoby korzystające z takich aplikatorów. Poza tym może i marka poskąpiła na opakowaniu, ale jakość cieni moim zdaniem w pełni to rekompensuje.

Standardowa cena paletki to niecałe 15 funtów, ale co i rusz widzę ją w promocji, raz w Superdrug, a raz w Boots. Swoją wyhaczyłam za niecałe 10 funtów i były to dobrze wydane pieniądze.


Cienie są dobrze napigmentowane i na bazie trzymają się powieki bez większych zarzutów. Nie są suche ani kredowe, a podczas aplikacji osypują się tylko w niewielkim stopniu. Ładnie się ze sobą łączą; nie znikają podczas rozcierania.

Paleta jest tak skomponowana pod względem odcieni i ich wykończeń, że jest samowystarczalna; nie musimy sięgać po dodatkowe wsparcie. Można za jej pomocą stworzyć zarówno makijaż typu no makeup, makijaż na co dzień, jak i wieczorowe smokey.

Zbliżenie na kolory:

1: matowy, beżowy cień (świetny pod łuki brwiowe, do wewnętrznego kącika i do rozcierania)
2: cień w odcieniu białego złota z drobnym brokatem w perłowej bazie (czasem rozświetlam nim wewnętrzne kąciki, czasem nakładam na środek powieki nad źrenicą)
3: matowy cielak w odcieniu kawa z mlekiem ze sporą domieszką różu
4: jeden z moich ulubieńców: odcień rose gold z drobnym brokatem; cudownie wygląda na ruchomej powiece
5: średni matowy różowy brąz; u mnie najczęściej trafia w załamanie
6: kolejny ulubieniec; kolor gorzkiej czekolady; satynowa baza z małymi drobinkami; często stosuję go w zewnętrznym kąciku
7: stalowy brąz; perłowa baza z drobnym shimmerem (u mnie głównie trafia do zewnętrznego kącika)
8: ciemny brąz; matowa baza z drobinkami; najchętniej rysuję nim kreski, ale zdarza mi się nakładać go w zewnętrzny kącik


Chcecie zobaczyć cienie w akcji? Tradycyjnie, moje makijaże to nic specjalnego, ale obrazują, co laik bez specjalnych umiejętności potrafi z tej paletki wyciągnąć.

#1 dymek

#2 delikatny dzienniak

#3 rozświetlający dzienniak




Dwie pozostałe paletki też wyglądają ładnie, ale ja mam jakąś słabość do różowych nudziaków, stąd mój wybór. Swoją paletkę mogę tylko polecić, o ile lubicie cienie z drobinkami (które stanowią tu większość; tylko trzy cienie są matowe) o takiej brązowo-różowej kolorystyce.


Na początku wpisu wspominałam, że paletka wyraźnie inspirowana jest Naked 3 od Urban Decay.


Oczywiście opakowanie jest zupełnie inne, więc nie ma chamskiego kopiowania w stylu Wibo. Poza tym w propozycji Max Factora mamy mniej odcieni (8, a nie 12). Same kolory wypadają również wyraźnie chłodniej niż w inspiracji; w praktyce nie ma ani jednego dupe'a. Tylko spójrzcie (podkręciłam kontrasty w Picassie, żeby lepiej  było widać różnicę):



Śledztwo zakończone :)

piątek, 18 listopada 2016

Essie, Coctail bling

Lakier pochodzi z zestawu pięciu miniaturek (5 ml każda) Essie, który dorwałam w Tk Maxx za 9,99 funtów.
Kolor: szarość na niebieskiej bazie
Wykończenie: kremowe
Konsystencja: gęstawa
Pędzelek: wąski i mały
Krycie: na upartego jedna warstwa może wystarczyć, ale wolałam dać dwie
Wysychanie: nie testowałam, użyłam wysuszacza (Golden Rose)
Zmywanie: bezproblemowe
Trwałość: na moich miękkich paznokciach trzydniowa



This nail polish comes from a five-piece set , which I bought in Tk Maxx for Ł9.99.
Colour: blue-based grey
Finish:cream
Consistency: thick
Brush: small and narrow but manageable
Opacity: it can be a one-coater but I prefer two coats
Drying time: not tested (I used Golden Rose quick dry top coat)
Removing: no problems
Durability: 3 days on my soft nails

wtorek, 15 listopada 2016

Bourjois, Effect 3D Gloss, 06 Rouge democratic

Błyszczyk, który Wam dziś opiszę, był prezentem do zakupów w okresie okołoświątecznym. I dobrze, ponieważ gdybym sama zapłaciła za niego 7,99 funtów (za 5,7 ml), byłabym bardzo zła. Ten produkt zdecydowanie nie jest wart swojej ceny.


Wizualnie produkt sprawia bardzo pozytywne wrażenie. Srebrno-czerwone opakowanie prezentuje się bardzo estetycznie, a dodatkowo nic nie obłazi; napisy się nie wycierają. To na plus. 

Teraz natomiast przychodzi czas na listę zastrzeżeń. Po pierwsze, nie odpowiada mi chemicznie landrynkowy zapach produktu. Po drugie aplikatorem jest tu pędzelek, co nie sprawdza się przy tym konkretnym kolorze. Raz, że pędzelek nabiera za małą ilość produktu na jedną aplikację, a dwa - nie rozkłada produktu na ustach równomiernie. Przy aplikacji zatem trzeba się troszkę napracować, więc do ultraszybkiego makijażu błyszczyk się nie nada. Po trzecie i ostanie, produkt jest bardzo nietrwały. Bez jedzenia i picia całkowicie ulatnia się z ust w przeciągu godziny.

Nie jest jednak tak, że nie zauważam w nim żadnych plusów. Rzeczywiście, jak obiecuje producent, kosmetyk nawilża usta. Poza tym nie klei się nawet w najmniejszym stopniu.

To nie jest żaden bubelek, tylko po prostu za tę jakość powinien kosztować do 10 zł, nie około 30 zł.

06 to taka malinowa czerwień ze srebrnymi drobinkami. Nie kryje w 100 %, jest półtransparentna.

piątek, 11 listopada 2016

Pharmaceris, nawilżający krem ochronny do twarzy SPF 30 vs. hydrolipidowy kem ochronny SPF 50+

Jeśli mowa o filtrach przeciwsłonecznych, ze swoją naczynkową, tłustą cerą przez kilka dobrych lat trzymałam się matujących SPF-ów pięćdziesiątek z Vichy lub La Roche-Posay. Oczywiście nadal bardzo je lubię, ale pewnego dnia spóźniłam się nieco z robieniem filtrowych zapasów - z reguły z kremów z SPF korzystam przez cały rok, a nie tylko latem, a niestety po lecie ciężko stacjonarnie kupić takowe rarytasy. Niepojęte, ale tak jest. Anyways, do apteki wpadłam na początku września zeszłego roku, a poza dwoma kosmetykami Pharmaceris nic innego już nie było. Z lekką obawą stwierdziłam, że co mi tam - zdam się na łaskę losu i spróbuję.

To była dobra decyzja! Przez przypadek trafiłam na bardzo przyzwoite, polskie kremy z filtrem, które chronią, nie zapychają, nie bielą nadmiernie, nie są tłuste i nadają się pod makijaż. W sumie naprawdę niewiele mam im do zarzucenia.


Oba kremy zapakowano w tubki o podobnej, pomarańczowo-białej szacie graficznej. Wersji z SPF 30 używałam wiosną i wczesnym latem, podczas gdy SPF 50 towarzyszyła mi przez cały sierpień i wrzesień, a niedawno wykończyłam resztki.

Obie wersje są bezzapachowe i mają postać białej, niezbyt gęstej emulsji. Rozprowadzają się dobrze i względnie szybko wchłaniają. SPF 30 nie bieli, a SPF 50  robi to w minimalnym stopniu.

Żaden z kremów mnie nie podrażnił i nie zapchał. Oba świetnie utrzymywały makijaż; nic nie spływało, a podkład nie wyświecał się wcześniej niż zwykle.

Ochronę przeciwsłoneczną oceniam na dobrym poziomie. Ani podczas stosowania SPF 30, ani SPF 50 nie "spaliłam się" nawet kiedy nie unikałam słońca. Tak, złapałam nieco koloru, ale obyło się bez ordynarnego raka i cierpiących naczynek.

Jedyną różnicę widzę w stopniu nawilżania skóry. Mam wrażenie, że krem SPF 30 był nieco bardziej nawilżający. SPF 50 latem pod tym względem spisywał się dobrze, ale kiedy zaczął się sezon grzejnikowy, nie poradził sobie z problemem odwadniania się mojej skóry twarzy. Nie mam jednak mu tego za złe.

Pozytywne zaskoczenie. Go Pharmaceris!

Znacie? Podzielacie moje zdanie?

środa, 9 listopada 2016

MAC, pigmenty Tan oraz Chocolate Brown

W ostatniej niespodziankowej paczce od Hexxany (:*) znalazłam dwa pigmenty MAC - Tan oraz Chocolate Brown - w ogromnej, niemożliwej do zużycia pojemności. Są za to absolutnie piękne i idealnie do siebie pasują, więc jeśli mam chwilę czasu na zabawę z sypką konsystencją, a jednocześnie nie chce mi się kombinować, wystarczy je połączyć i gotowe.


Pigmenty zamknięte są w wysokich plastikowych słoiczkach. Niestety producent nie dał nam  sitka ułatwiającego dozowanie, a jedynie zaślepki zabezpieczające przed pyleniem i rozsypywaniem. Pigmentacja zachwyca, ale ze względu na sypką konsystencję przy aplikacji trzeba uważać i otrzepywać pędzelek w celu zminimalizowania osypywania. Kiedy się spieszę, nie sięgam po sypkie cienie, ale w spokojniejsze dni - czemu nie.


Oba pigmenty mają błyszczące wykończenie. W Chocolate Brown zauważam jeszcze niewielkie srebrne drobinki. Tan to brązowawe złotko (trochę podobne do kremowego cienia On and On Brozne z serii Color Tattoo z Maybelline), a Chocolate Brown - mleczna czekolada.

Połączenie cieni pięknie podbija moje niebieskie tęczówki i, jak znam Asię, właśnie dlatego mi je podesłała :) Dziękuję :*

niedziela, 6 listopada 2016

Zakupy października.

Na samym początku października zdarzyła mi się wyprawa rekonesansowa do drogerii Superdrug, która zakończyła się spontanicznymi zakupami:


Potrzebowałam białego podkładu do rozjaśniania zbyt ciemnych podkładów. Szukałam w szafach MUA i Makeup Revolution, ale nie było. Produkt taki znalazłam natomiast u Models Own i na razie jestem z niego ogromnie zadowolona. Poza tym wypatrzyłam nowe matowe pomadki Rimmela z serii The One (wzięłam jedną) oraz ośmiocieniowe paletki Max Factor (jest ich trzy; kolorystyką przypominają Naked 1, 2 i 3; moja paletka nazywa się 03 Rose Nudes). W oko wpadł mi też zestaw gąbek do makijażu Real Techniques w świetnej cenie 20 funtów oraz owalny pędzel Makeup Revolution, który stracił pęczek włosia już po jakiś pięciu myciach, więc jestem wściekła, że wydałam na niego 10 funtów. 


A na samym końcu miesiąca poszłam do Tk Maxx po ciężarki na kostki (nie było), a wyszłam z:


Nie umiem odmówić miniaturom Essie oraz Orly, jeśli kolory wpadną i w oko...

czwartek, 3 listopada 2016

Podsumowanie zużyć października.

Przysięgam, jak tylko skończyłam trzydziestkę moje tkanki śluzowe postanowiły zjednoczyć się przeciwko mnie. Dokładnie tydzień temu zaszczepiłam córeczkę przeciwko grypie, po czym w piątek mała zaczęła kichać i leciało jej z nosa. W sobotę jej przeszło, a to mój nos z kolei się zablokował. Nie było to nic specjalnie uciążliwego; kupiłam spray i czekałam aż przejdzie. Zamiast przejść pojawił się dziwny, uciążliwy ból w policzku, na którym płukanki i okłady z rumianku nie robiły wrażenia. Pierwsze więc co zrobiłam po zeszłonocnym (od dawna planowanym) przylocie do Polski, to po raz czwarty w tym roku odwiedziłam laryngologa. I wyobraźcie sobie - zaczęło się od mało znaczącego w moim mniemaniu  katarku (poza zapchanym nosem nic mi nie dolegało), a diagnoza to zapalenie ucha (skutek zmian ciśnienia podczas lotu) oraz spora nadżerka na policzku. Normalnie, ręce opadają. W sobotę mam iść na wesele, a wątpię, że nadżerka do tego czasu ustapi :( Przepraszam, że marudzę, ale czasem te rzeczy trzeba z siebie wyrzucić.

I tym optymistycznym akcentem przejdźmy do zeszłomiesięcznych pustaków.

Do cna wykończyłam dwie pozycje z kolorówki z tej samej firmy - Wibo, czyli wycofaną już pomadkę Eliksir w odcieniu 09 (klik) oraz przepiękny piaskowy lakier Glamour Sand 02 (klik).









Pielęgnacja twarzy i okolic okołotwarzowych. Pasty do zębów bez fluoru Aloe Dent uwielbiam i kupuję raz za razem w różnych wersjach. Kolejna w użyciu. O olejku Evree Magic Rose wypowiedziałam się tutaj (klik). Było to pozytywne spotkanie, zwłaszcza dla skóry dekoltu. O filtrze Pharmaceris napisze osobną notkę, bo zdecydowanie jest to kosmetyk wart uwagi i osobiście byłam z niego bardzo zadowolona. Maskę do twarzy John Masters Organics dostałam od Hexxany i... nadal nie wiem, co o niej myśleć. Nie jest to zły kosmetyk, nawilża cerę, ale żadnych szczególnych właściwości się w nim nie doszukałam. 









Ciało i włosy. Maseczka błotna do włosów Dermaglin była w porządku; po jej zastosowaniu włosy były ładnie odbite od nasady. Dezodorant Garniera był ze mną w nocy (na dzień nie zapewnia mi tak dobrej ochrony, jakbym chciała). Odżywki bez spłukiwania L'Oreal nie polubiłam, o czym pisałam tutaj. Zużyłam ją jednak w całości. Szampon Timotei stosowałam co  kilka myć do dogłębnego oczyszczenia włosów. Zawiera mocne detergenty i dobrze sprawdza się w tym celu. Tego konkretnego wariantu żelu pod prysznic Soap&Glory, Sugar Crush, nie polubiłam - właściwości myjące były oczywiście na dobrym poziomie, ale nie podobał mi się zapach - jakby połączenie cukru z limonką, dziwny.


Serum antycellulitowe Lirene było OK. Nawilżało skórę i sprawiało, że była delikatnie elastyczniejsza. Peeling do stóp Fuss Wohl lubię i często do niego wracam, bo jest skuteczny, a zawarte w nim drobiny pumeksu, których jest od groma, działają na moją słoniową skórę stóp dużo lepiej niż wszelkie polietynowe propozycje. Krem do stóp Gewohl od Hexx okazal się bardzo przyzwoity - stopy były po nim zmiękczone i nawilżone. Wśród kremów do rąk oczywiście mamy pewniaka - moją ukochaną mocznikową Isanę (tubka na zdjęciu jeszcze przed przecięciem), oraz krem Nuxe reve de miel (klik), który był w porządku, ale raczej polecałabym go posiadaczkom nieznisczonych i nie wysuszonych na wiór dłoni.

Trzymajcie się ciepło w tej okropnej, deszczowej aurze! Ja nigdy przenigdy nie polubię jesieni ani zimy; nawet po przeczytaniu miliona postów do tego zachęcających.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...